zklepy.pl
Image default

Aittola przemówił. Były trener STS-u Sanok przybliżył kulisy odejścia

Choć w Polsce spędził raptem półtora sezonu, przytomnie zauważa, że był to trzeci najdłuższy staż w minionym czterdziestoleciu sanockiego klubu. Na Podkarpaciu zostawił po sobie trwały ślad i nie mamy tu na myśli jedynie dziury wybitej w drzwiach trenerskiego kantorka. Elmo Aittola zgodził się na wywiad dla naszego portalu, sypiąc anegdotami jak z rękawa i dzieląc się wieloma szczerymi do bólu przemyśleniami na temat polskiego hokeja.

Jak spędzasz swój czas po odejściu z Sanoka? Traktujesz ten okres jako wakacje czy planujesz dłuższy rozbrat z trenowaniem?

– Kiedy odszedłem z Sanoka, wróciłem do Finlandii samochodem. Dało mi to sporo czasu na zastanowienie się i przemyślenie pewnych spraw. W domu czekała na mnie moja  rodzina, która nie mogła być ze mną w Sanoku ze względu na pracę żony. W trakcie sezonu widziałem ją dwukrotnie, więc cieszę się każdą chwilą spędzoną w domu; faktem, że mogę odebrać dzieci ze szkoły, zrobić im śniadanie czy pozmywać po nich naczynia. Szczerze? Jeśli planujesz pracować jako trener za granicą, to jest to robota dla świrów i szaleńców. Moimi wakacjami jest więc bycie mężem i ojcem. Staram się pozostać aktywny hokejowo, służę pomocą przyjaciołom, którzy chcą się ze mną skonsultować. Nie chciałem już jednak podejmować nowej posady w tym sezonie.

Jak opisałbyś siebie nie tylko jako trenera, ale też człowieka?

– Chyba mam wyrobioną opinię na temat każdego, tylko nie mój własny. Jako człowiek jestem szczery, super otwarty i kurewsko zabawny, lubię kiedy ludzie się przy mnie śmieją i dobrze czują. Z kolei jako trener mam za sobą bardzo ciężki sezon. W poprzednim wykonałem kilka kroków do przodu, czego nie mogę powiedzieć o obecnym. W normalnych warunkach staram się być twardym, szczerym gościem, z którym można pogadać na każdy temat. Staram się nie iść na kompromisy, kiedy nie są one konieczne. Być może nie przywykłem do pracy z pół-amatorami i przywiązuję zbyt dużą wagę do wygrywania oraz rozwoju zawodników. Nie jestem najlepszą osobą, która może znaleźć się w twoim otoczeniu, kiedy nie zależy ci na hokeju.

Zadałem to pytanie, by lepiej zrozumieć, co wydarzyło się podczas twojego odejścia z STS-u. Czy byłeś wtedy zbyt twardy?

– Uważam właśnie, że nie byłem dostatecznie twardy. Nie zamierzam komentować jednostronnej narracji, mogę jednak podzielić się moją perspektywą. Kiedy podpisywałem umowę z STS-em przyrzekłem, że nigdy publicznie nie powiem złego słowa na ten klub i nigdy tego nie zrobiłem. To samo tyczyło się komentowania zawodników. Za zamkniętymi drzwiami – jak najbardziej, ale nigdy tego nie upubliczniałem. Na ten temat mogą krążyć różne plotki, ale nie przejmuję się nimi.

Ilu trenerów było w Sanoku przez ostatnie 40 lat i ile trwała ich praca? Niektórzy z nich obejmowali drużynę kilkukrotnie, ale było ich około 50 [jeśli ufać Wikipedii, od 1985 do ostatniego odejścia Marcina Ćwikły doszło do 45 roszad na stanowisku pierwszego trenera – dop. red.]. W tym okresie, było tylko dwóch trenerów, którzy nieprzerwanie pracowali w tym klubie dłużej ode mnie, co zapiszę sobie w CV  [dłuższy staż mieli Władimir Mielenczuk i Władimir Katajew – dop. red.]. To nie jest łatwe miejsce do bycia trenerem, cała wina zawsze spada tu na jego barki.

Kolejną sprawą jest to, że wewnętrzne problemy klubu są wywlekane na światło dzienne, choć mają one w znacznej mierze podłoże polityczne.  Znalazłem się też w sytuacji, w której musiałem nieustannie godzić się na kompromisy i już w listopadzie zaczęło mi świtać, do czego to wszystko zmierza. Wcześniej czy później niektórzy zawodnicy pokażą pazur i zaczną kwestionować autorytet trenera, który dla mnie nie powinien podlegać jakiejkolwiek dyskusji. Nie byłem częścią tego konfliktu, bo do tego potrzebny jest udział dwóch stron. Trener traci zaufanie, kiedy hokeista przekona go, by zawsze stał po jego stronie. W pewnym momencie staje się jasne, że nie zawsze tak może być – musisz też dbać o dobro klubu. Z czystym sumieniem mogę przyznać, że gdyby nie ja, Michał Radwański i Marta Przybysz, dziś w Sanoku nie byłoby ekstraligowego hokeja.

Skoro byłeś świadomy atmosfery, która zaczęła zagęszczać się wokół klubu, czy nie wolałeś odejść na swoich zasadach już wcześniej?

– Dałem moje słowo Marcie Przybysz, że nie zostawię jej na lodzie, bo miałem wrażenie, że została pozostawiona sama sobie z całym ciężarem prowadzenia klubu. Już wcześniej zdarzały się momenty, kiedy chciałem odejść, zwłaszcza kiedy zdrowie dawało mi w kość. W sierpniu doznałem paraliżu połowy twarzy, gorączkowałem, a polska służba zdrowia nie wiedziała, co mi dolega. Wzięło się to z nieustannego stresu. Obiecałem jednak, że zostanę tu jak najdłużej. Doszliśmy jednak do punktu, w którym nie mogłem już dłużej współpracować z zawodnikami. Wspomniałeś, o „odejściu na własnych warunkach”, ale miałem je kompletnie w dupie. Hokej jest dla mnie pasją, która przerodziła się w mój zawód, więc odchodzę jako „ja”, bez żadnych półśrodków.

Gdy w grudniu wygraliśmy z Katowicami u siebie, poczułem, że wyciągnąłem z tego składu maksa. Zapamiętam ten mecz do końca życia. To potwierdziło także potencjał, jaki drzemał w tej drużynie, gdy każdy dawał z siebie wszystko. Mam nadzieję, że Katowice wygrają w tym roku ligę, bo wtedy będę mógł się chwalić, że pokonaliśmy mistrzów (śmiech).

 Kiedy czytałem oświadczenie pani Przybysz po twoim odejściu, wydawało mi się dziwne, że nie była świadoma sytuacji między tobą a zawodnikami. Czy naprawdę nie wiedziała, co w trawie piszczy, czy była to tylko zasłona dymna?

– Niektóre sprawy mogą toczyć się bardzo szybko. Nikt się nie kontaktował z panią prezes poza mną. Byłem tutaj przez kilkanaście miesięcy, do tamtej pory ani razu nie otrzymałem żadnej skargi od nikogo spośród zawodników.

Patrząc wstecz niczego nie żałuję, mogłem przetestować samego siebie i swoją odporność na presję. W czerwcu sponsor zmienił moją umowę i musiałem podjąć decyzję, czy wrócę do klubu. Gdybym wiedział, jak potoczą się sprawy, nie wszedłbym w to – nie jest to żal, a nabyte doświadczenie, którego nie byłem w stanie wtedy przewidzieć mając mało czasu na decyzję.

Ujmę to tak:  w pierwszym sezonie byłem całkowicie świadomy sytuacji klubu, nigdy nie narzekałem, bo wiedziałem, gdzie podpisałem kontrakt. W  drugim roku mojej pracy mógłbym sporo jazgotać. Chciałem jednak każdemu pokazać, że jesteśmy tu, by ciężko pracować. Powtarzałem zawodnikom, że finanse zawsze były tu problemem. Każdy dobrowolnie podpisał kontrakt wiedząc, że godzi się na niepewną przyszłość. Rozmawiamy jednak o profesjonalnym sporcie i odpowiedzialności za siebie samego, od której nigdy nie uciekałem. Młodzi zawodnicy oczekują dziś wiele, nie dając nic od nich samych.

Czy aby na pewno wciąż możemy rozmawiać o profesjonalnym sporcie w sytuacji, kiedy jesteś wolontariuszem, który nie dostaje pieniędzy za swoją grę? Ja też nie piszę o hokeju, kiedy nie mam na to ochoty, bo wiem, że i tak nikt mi za to nie zapłaci. To jest jednak to, co odróżnia zawodowstwo od hobby, a także idące za tym oczekiwania.

– Daliśmy zawodnikom wolną rękę. Myślę, że odeszłoby ich więcej, gdyby byli na tyle dobrzy, by wywalczyć sobie miejsce gdzie indziej. W Finlandii miałem pod sobą graczy, którzy chcieli się rozwijać, choć zarabiali jeszcze mniej niż płacono w Sanoku.

W polskiej lidze jest klub, który nie płacił zawodnikom przez trzy miesiące. Nie podobało się to zawodnikom, ale kiedy wychodzili na lód, dawali z siebie wszystko. Jako wychowankowie szanowali swój klub, bo wiedzą skąd pochodzą i jakie panują w nim warunki.

Problemem jest też mentalność. Mało kto trenuje indywidualnie latem, jeżeli nie jest do tego zmuszony. Nie przygotowujesz się między sezonami, bo nikt ci za to nie płaci. Ale co zrobiłeś dla samego siebie, by zasłużyć na lepsze miejsce? Kupiłeś jedynie drogi zegarek, ale czy się nim najesz?

Wkurzało mnie wykorzystywanie faktu, że zawsze dostawałem swoje wypłaty. Facet z jednego portalu hokejowego podburzał tym zawodników. Nie zarabiałem kokosów, ale nie chodzi tu tylko o pieniądze, wcale nie ułatwiało mi to pracy. Przyjechałem tu samotnie zostawiając moją rodzinę, więc wyrównuje to pewne wartości.

Nasze problemy były jawne, ale tak samo było w Nowym Targu. Pieprzona połowa ligi ma swoje problemy. Spytałeś, czy to sprawiedliwe, że wymagam wiele od zawodników, którzy występują charytatywnie. Czy są oni wystarczająco dobrzy, by być w innym miejscu, gdzie dostaną pieniądze na czas?

Już na początku sezonu głośno było o wywiadzie Bartosza Florczaka udzielonemu portalowi hokej.net, kiedy to przed kamerą powiedział o sytuacji w klubie. To reprezentant Polski, więc jeżeli chce się wybić, to ma taką szansę na arenie międzynarodowej. Klub z kolei powinien mu zapewnić podstawowe warunki do przeżycia. Wiem też, że nie spodobało się to Marcie Przybysz, ale propozycja wyjazdu integracyjnego organizowanego przez sponsorów brzmi jak marne pocieszenie.

– To było po najgorszym – do tamtej pory – meczu w sezonie. Publiczne pranie brudów nikomu nie pomaga. Mam olbrzymi szacunek do Marty Przybysz, która w zasadzie weszła do hokeja z zewnątrz. Chciała uczynić wiele dobrego: wygrywać i pomóc zawodnikom. Podczas mojego pobytu w klubie było dwóch prezesów: całe miasto wini nie tylko mnie. W ciągu ostatnich kilku lat, sporo klubów miało swoje problemy, nie słyszałem jednak, by ktoś biegł z nimi do mediów.

Bardzo szanuję Martę i Michała za to, że nie pojawił się temat, by nie wypłacać wynagrodzeń za słabą grę. Dwa lata temu w polskim klubie prowadzonym przez mojego znajomego z Finlandii doszło do sytuacji, gdy prezes zagroził, że wypłaci raptem 10% pensji za wyniki. To podejście, które praktykują też Słowacy.

Powiedziałem mu, że teraz każdy klub w Polsce będzie wiedział, że to on jest tym gościem, który wychodzi do mediów i wyciąga problemy na światło dzienne. Młodzi zawodnicy muszą pamiętać, by iść przed siebie bez względu na okoliczności. To wpłynie na ich charakter. Nie chcę wyciągać nazwisk, ale ilu z nich mieszka jeszcze z rodzicami i może liczyć na lepsze warunki niż pozostali?

Życzę Bartkowi, żeby rozwinął się jak najlepiej, bo też przyłożyłem do tego rękę. Największą szkodę tym wywiadem uczynił jednak nie klubowi, a sobie. Osoba przeprowadzająca wywiad nakręcała go dalej, ale mam nadzieję że to nie wpłynie na jego karierę.

Przywołałeś temat innych klubów, które załatwiają swoje problemy za zamkniętymi drzwiami, ale nie uważam, by był to adekwatny przykład w naszym środowisku. W zeszłym sezonie Podhale Nowy Targ także głośno strajkowało, nie pojawiając się na rozgrzewce z GKS-em Katowice.

­– U nas też było kilka wewnętrznych strajków, które nie ujrzały światła dziennego. Czasami miałem wrażenie, że drużyna strajkuje co tydzień. Nie możemy porównywać Sanoka i Podhala pod kątem wyłącznie finansowym, te dwa kluby dzieli znacząca różnica. Z Michałem Radwańskim zawsze byliśmy realistami, jeżeli chodzi o budowanie drużyny. Pensje naszych graczy były o połowę niższe niż wynosi ligowa średnia. Podhale z kolei ściągnęło zgraję drogich zawodników, których ulokowało w chatkach, a gdy naszła ich ochota na sranie, to musieli jechać do McDonalda. Zrezygnowaliśmy z takich zagrywek, ale nie uniknęliśmy nieprzyjemnej niespodzianki w dalszej części sezonu.

Moja ostatnia refleksja w tej dyskusji na temat polskiego hokeja jest taka, że jeśli – dajmy na to – zawodnik TUTO jest wybijającą się postacią w Mestis, to ma perspektywy na grę w Liidze. Z kolei w Polsce, jeśli jesteś dobrym zawodnikiem, twoje możliwości są mocno ograniczone. Gdzie tu szukać szans na rozwój?

­– To grubszy temat. Pracowałem na Słowacji przez dwa sezony, ale mam dłuższą historię współpracy jako skaut i konsultant słowackich klubów. Przychodząc do Polski, patrzyłem na tutejszych zawodników przez pryzmat waszych sąsiadów, do których mam ogrom szacunku: do tego jak się przygotowują do meczów i jak o siebie dbają. Pracowałem w czterech krajach i napotkałem różne etosy pracy. Nie mówiąc tylko o Sanoku, sposób prowadzenia się polskich hokeistów jest rozczarowujący. Nie możemy porównywać Słowacji i Polski, to jakby równać NHL do jakiejkolwiek innej ligi.

W Polsce hokej jest mikrosportem, co było dla mnie zaskoczeniem. Jeżeli weźmiemy pod uwagę liczebność waszej populacji i przełożymy ją na średnią frekwencję, to okaże się, że polska liga jest pod tym względem najgorsza w Europie. Patrząc na przeskok pomiędzy hokejem juniorskim a realiami THL, w której grają obcokrajowcy, młodzi zawodnicy dają od siebie zbyt mało.

Kiedy starałem się motywować swoich zawodników, chciałem im pokazać, jak naprawdę niewiele muszą zrobić, by znaleźć się w czołowych klubach i zbudować sobie lepszą przyszłość. Absolutnie nikt w polskim hokeju – no może poza trzema topowymi graczami – nie zarabia tyle, by żyć przez resztę życia jak pączek w maśle. Przy odrobinie samozaparcia i otwartości umysłu mogłoby być inaczej.

Ludzie uwielbiają rzucać na prawo i lewo: „O, spójrz jaki on ma talent!” albo „Ten to jest utalentowany zawodnik”. Dla mnie najlepszą miarą twojego talentu jest to, co robisz dla siebie, gdy nikt nie patrzy i nie zmusza cię do treningów. Hokej wymaga mnóstwo poświęcenia: twoje życie może dosłownie zakończyć się na lodzie albo możesz odnieść trwałą kontuzję. Młodsze roczniki jednak tego nie dostrzegają, choć jest to nie tylko problem polskiego hokeja.

Koniec części pierwszej.

Wywiad autoryzowany.

(fot. Facebook – STS Sanok)

Najnowsze artykuły

Polski Messi, dziesięć kijów za „Przygo” i pizza po meczu. Druga część wywiadu z Elmem Aittolą

Kacper Tomasz Langowski

Zygmut: Czuję smutek i rozczarowanie

Redakcja

Łoza: Pierwsze słyszę, o rozwiązaniu ze mną umowy. To jest żart

admin

Skomentuj